czwartek, 29 września 2011

A kiedy święto anioły mają?

29 września świętują Archanioły, bo to dzień imienin Michała, a św. Michał Archanioł wszak ważny jest wśród istot niebiańskich. Ten co góry przenosił. Odwieczny symbol walki dobra ze złem. Często na obrazach przedstawiany jest w trakcie bitwy z szatanem, z mieczem w dłoni. Jakby wołał: Któż jak Bóg! Wymowny wizerunek św. Michała Archanioła znajduje się w wigierskim kościele, w ołtarzu bocznym. 
Św. Gabriel z Archaniołów, posłaniec Boży,  przypomina nam najczęściej o swym istnieniu w okresie Bożego Narodzenia, to On spotkał się z Maryją i przekazał Jej wielką nowinę,  później obwieścił pasterzom o narodzeniu Zbawiciela, ocalił Jezusa przed Herodem, opiekował się i  cały czas strzegł Świętej  Rodziny.
Według angelologii lista archaniołów długa nie jest, bo zazwyczaj wymienia się ich tylko siedmiu. Niezależnie od ilości i hierarchii anielskiej temat ten nieskończony zawsze zostanie. Ale wobec utrzymującej się ciągłej wiary w świat nadprzyrodzony, przypuszczać można, że owe skrzydlate istoty towarzyszyć ludzkości długo będą.
Ważne jest też, że są znaczącą tradycją chrześcijańską, żydowską, mahometańską oraz perską.
Szkoda tylko, że nie zawsze będziemy wiedzieć, czy znajdujemy się w towarzystwie czystego ducha czy złośliwego demona. Kiedy będzie tchnienie niebios, a kiedy podmuch piekieł?

P.S. Drugiego października Święto Anioła Stróża, będzie to w Przytulisku dzień szczególny.

czwartek, 22 września 2011

Jak spotkałam ducha Paca?


Czy spacerowałeś kiedyś alejami wśród wysokich, wiekowych drzew?
Jeśli tak, to czy wiesz, dokąd lub do kogo dawniej prowadziły?
Kto zasadził  te drzewa i w jakim celu? Kto w ich cieniu odpoczywał?
Spacerując alejami można snuć wiele przypuszczeń, oddawać się fantastycznym domysłom...
Wyłuskać ziarenko prawdy może też się da? Czasem.
O każdej porze roku taka droga wygląda dostojnie i tajemniczo.
Stara Hańcza ...., Krasnogruda....,  Stańczyki...

Jest jedna taka aleja lipowa, która prowadzi do rezydencji Paca. Znam ją. Po pałacu niewiele zostało, ale aleja od kilku wieków prowadzi wprost do ozdobnego ganku - portyku. Wiosną lipy szybko budzą się do życia, latem pachną niepowtarzalnie, jesienią tworzą barwny tunel, a zimą oszronione srebrzą się w styczniowym słońcu. Lubię to miejsce, ale...
Spacerując wokół starych murów zawsze zatrzymuję się przy wieży "bocianiej", ale zazwyczaj intrygowały mnie bardziej piwniczne wejścia, które albo były przysypane gruzem, albo zakratowane. W myślach dociekałam, co kryją podziemia pacowskiego pałacu. Różne na ten temat krążyły opowieści, niektóre mnie przerażały. Zazwyczaj w zamkach coś straszy, a ja nie tęskniłam za spotkaniem z "jakimś" duchem.



Jedno wejście do piwnicy zawsze było otwarte, ale nigdy nie miałam odwagi, aby przekroczyć jej progu. Ogarniał mnie lęk. Jak to zwykle bywa i w tym wypadku - strach miał wielkie oczy.

Pewnej wrześniowej niedzieli pojechałam po raz kolejny do parku Paca, było to niedawno. Wykorzystując ostatnie podrygi lata nie skrywałam się w cieniu lip, tym razem udałam się boczną ścieżką. Zauważyłam, że nie jestem sama. W oddali pośród drzew snuły się postaci spacerujących, ale po pewnej chwili zniknęli mi z oczu. Powoli udałam się w ich kierunku. Kiedy doszłam do portyku pałacu zobaczyłam tajemniczy napis:
 "Zapraszam do hrabioskiej spiżarni". Strzałka wskazywała otwarte wejście do podziemi rezydencji.
Nie zdążyłam zebrać myśli, bo w tym samym czasie, dwóch przystojnych młodzieńców, ubranych w niebieskie plaszcze z czerwonymi wyłogami, prowadziło mnie do piwnicy. Uśmiechali się ciepło. To był moment. Po chwili, już sama szłam wąskim korytarzem oświetlonym świecami. Światło doprowadziło mnie do podziemnej sali, w której stało mnóstwo drewnianych półek wypełnionych różnościami. Stały kosze z pomidorami, jajkami, półmiski z malinami, wiele słoików z ogórkami, wiśniami... Obok półek wisiały warkocze z cebuli i wianki z czosnku. Światło świec przyzwyczajało oczy do półmroku.  Zachwycona zapachami i przetworami dopiero teraz zobaczyłam mężczyznę, który stał nieopodal i bacznie mi przyglądał się. Kiedy nasz wzrok spotkał się, zobaczyłam na jego twarzy spokojny uśmiech.
- Nie obawiaj się niczego, jestem duchem hrabiego Paca, dziś zapraszam wszystkich do swojej spiżarni w gości. Proszę, częstuj się. Dawniej kiedy tu przebywałem, dbałem o zapasy na zimę. Tu na tej ziemi wprowadziłem nowoczesne rolnictwo, zastosowałem wiele nowatorskich maszyn i sprowadziłem nawet Szkotów, aby wspomogli moje reformy.
Stałam nieruchomo, wszystko zgadzało się, tak czytałam o tym, rzeczywiście opowieść była  prawdziwa. A Pac, właściwie jego duch, ubrany był stylowo, zachwycił mnie jego żabot pod szyją, dodawł on mu szyku i elegancji. Obcisły długi smoking, czarne długie, skórzane buty, to wszystko czyniło hrabiego przystojnym i zalotnym wręcz gospodarzem. W tym czasie, kiedy zwracałam uwagę na szczegóły jego stroju, który mimo chodem przenosił mnie do innej epoki, Ludwik Michał Pac mówił i mówił. Głos ciepły, ciągle podkreślał jego dokonania. Zaiste - przypomniałam te zasługi, których listę czytałam wielokrotnie na pomniku hrabiego. Pod jego popiersiem ta lista była długa: generał, hrabia, dowódca, patriota, dziedzic, gospodarz, mecenas... Na każdym polu osiągnięcia.
Autorytet? Doskonałość?
Ale ja zawsze analizując bogaty życiorys dociekałam jego wad? I ta myśl przemknęła mi teraz, że skoro mam ducha obok siebie, to wystarczy zapytać! Ale czy wypada? Czy wystarczy mi odwagi? Kiedy zbierałam siły w sobie, duch opowiadał dalej:
- A kiedy carscy posłańcy przyszli mnie aresztować za udział w powstaniu, postanowiłem ich najpierw ugościć, poczęstowałem ich również wybornymi nalewkami. Ci byli tak zajęci biesiadowaniem, że nawet nie spostrzegli, kiedy wszedłem do szafy, w której było tajemne przejście do podziemi pałacu. Tunelami, dobrze mi znanymi uciekłem, unikając aresztowania.
- Czcigodny hrabio, generale - nie wierzyłam, ale to był mój głos - powiedz mi, czy w swej niepodwarzalnej doskonałości, zauważyłeś jakieś swoje wady - ciągęłam dalej - wszak uczono mnie, że nie ma ludzi doskonałych?
- Hmmm, zaskoczyłaś mnie tym zapytaniem. Tak... Mam wiele niedokończonych interesów, tyle miałem planów, one do dziś mnie niepokoją... Nie ocaliłem pałacu, wszystko przepadło... Może...
- Jak Ci pomóc?- zapytałam nie wierząc w swoją śmiałość.
- Przyjdź tu za rok - wypowiadając te słowa duch powoli znikał w ciemnościach piwnic.

Stałam jeszcze długo, osłupiona wpatrywałam się w płomienie świec. Nie bałam się. Nie. Już nie.
Przyjdę tu! Za rok!

                                          fot. Tadeusz Kolter

Wracając do domu aleją lipową, zobaczyłam, że mam kieszeń pełną malin.
Pyszne były!

P.S.  To taka moja samograjka, a ziarenko prawdy też znajdziesz.

czwartek, 1 września 2011

Jak szukałam i znalazłam?

Miejsce, które dotyka 1679 roku - Bohoniki, koło Sokółki.
Z przywileju króla Jana III Sobieskiego okoliczne wsie nadane są....
Oddziałom żołnierzy z oddziałów tatarskich - za usługi wojenne.
A co do dziś pozostało?


... też włóki i wioski wieczyście onymże i sukcesorom nadawszy i darowawszy, na  onych budować się, osadzać i przedać, zostawić i podług woli i upodobania swego dysponować z obligiem tylko usługi wojennej wiecznymi czasy pozwolił i ubezpieczył" 
I historia pokazuje, że zawsze bronili "przybranej" ojczyzny, "po kozacku", na koniu z szablą, u boku nie tylko króla, ale i Tadeusza Kościuszki oraz Józefa Piłsudskiego.
Minęły wieki... często zarzucili tradycje, tańce, język, ale wszystkich Tatarów łączy religia i historia.
Bohoniki - dzisiejsza polska Mekka.
Wjeżdżając do osady spośród parterowych domów wyłania się kopuła meczetu zwieńczona półksiężycem. Nieopodal rzuca się w oczy jurta i reklamy tatarskiego jadła.




Ale po kolei... Najpierw  oddać Bogu - co boskie, w tym miejscu można by zapytać "Któremu Bogu?" Idziemy do meczetu, wiedząc, że "Allah" znaczy Bóg. Zamknięty. We wsi mówią, że zaraz otworzą. Kobieta, która przed chwilą była w krótkich spodenkach wychodzi z kluczem w długiej granatowej sukni. Otwiera meczet. Opowiada chętnie, prosi o pytania.

Przedsionek, półki na buty, na lewo oddzielna część dla kobiet, z podłużnym oknem przysłoniętym firaną na część męską, na ścianach różnorodne wersy koranu, nie ma rzeźb ani obrazów z wizerunkami. Skromnie.
W drugiej sali dominuje minbar, to miejsce, gdzie imam wygłasza kazanie, obok mihrab - nisza w ścianie wskazująca kierunek Mekki.

  
Nie ma ławek, ani krzeseł, wzorzysty dywan zachęca do siadania. Słuchamy. Dochodzą inni turyści, boso, jedna z kobiet ma letnią bluzkę z odkrytymi plecami, oprowadzająca nie zwraca uwagi, chyba dobrze, nikogo nie peszy, to zachęca do wspólnej dyskusji. Rozmowa dotyka różnych wątków: wyprawy do Mekki, imama z Białegostoku i ramadanu, który właśnie dobiega końca.
My nie zważając na muzułmański post kierujemy się do jurty, obok niej tatarskie menu: kobate, sebzeli, dżantyk, almałyk... Narazie niewiele te nazwy mówią. 


Wyposażenie jurty zaskakuje. Noclegownia, księgarnia, przebieralnia i zbrojownia - wszystko pod jednym, małym dachem nabiera ducha i życia za sprawą energii pani Eugenii Rodkiewicz. Cennik sugeruje - co za ile. 
Zdjęcia w strojach tatarskich, przegląd czasopism o życiu Tatarów, ulotek i folderów dotyczących szlaku tatarskiego odbył się w radosnym nastroju, Eugenia - ma swoją charyzmę, kulinarną również. Zaprasza nas na kobate i almałyk. I zaczęło się tatarskie degustowanie pierogów z mięsem, jabłkiem, twarogiem. 
Kolejny zakątek, kolejne historie, kolejne smaki, bo kolejni, niezwykli ludzie.
   

środa, 31 sierpnia 2011

Jak otwierałam wrota Podlasia?

Pomyślałam razu pewnego, że przesadziłam z patriotyzmem lokalnym.
Suwalskie pogaduchy, suwalskie zakątki, suwalskie tradycje...
Zauroczona Suwalszczyzną przyznam, że nie doceniłam Podlasia.
Czas to zmienić, czas otworzyć wrota...

Zaplanowałam zatem podbój Podlasia. Jak sądzisz, od czego zaczęłam? Oczywiście, że od podlaskiego szlaku rękodzieła. Czarna Wieś Kościelna to zagłębie garncarzy. Intuicyjnie zadzwoniłam do Stanisława Mosieja. To był bardzo dobry wybór. Pan Stanisław ponad 50 lat z błota dorabia się złota. To naprawdę złoty człowiek.


Już teraz wiem, jak wygląda garncewnia pana Mosieja. Garncewnia (jak ta nazwa pięknie brzmi) to nie tylko koło garncarskie, to przede wszystkim miejsce przetwarzania gliny, od źródeł do stanu plastycznej masy, konsystencją zbliżonej do masła. Ważnym etapem jest przepuszczenie gliny przez walec i to dwukrotnie. Ten zabieg wspomaga plastyczność gliny i likwiduje margiel, który przy wypalaniu niszczy naczynia. 


Nie święci garnki lepią, to fakt, ale trzeba wiele spokoju i wiele ćwiczeń, by skoordynować obroty koła z pracą rąk i myślami. Ale radości było wiele.



Po kilku godzinach lepienia pan Stanisław doceniając nie tyle efekty, co mój wysiłek i wkład emocjonalny postanowił pokazać piece do wypalania, które pozostały po ojcu i dziadku. Prawdziwe dziedzictwo. 
Kolejna nagroda to zakup wyrobów mistrza. Siwaki, dwojaki, dzbany... Już wiem, jak je sama ozdobię!
Po ceramicznej uczcie nie mogłam pominąć kowala - artystę, pana Mieczysława Hulewicza, wiedziałam, że tu czekają na mnie anioły. 


To cała orkiestra anielska. Grający na trąbce przyjechał ze mną do Przytuliska, nie mogło być inaczej.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Czy patelnia to mój świat?

Zaintrygował mnie tytuł „Świat na patelni”. Zaczęłam rozważać go pod kątem bardziej patelni niż świata. Wątek drugi wydaje mi się bardzo egzystencjalny, a pierwszy brzmi swojsko. Dlaczego? Pytana przez znajomych „co robię”, często odpowiadam „pilnuję skowrody”. I to jest zgodne z prawdą, bo brzmi  po suwalsku i nie do końca znaczy gotowanie bądź smażenie, ale trzymanie władzy, zabrzmiało poważnie, a ma znaczyć tylko zarządzanie rodziną, aczkolwiek ważną komórką społeczną. 
I tak często trzymając skowrodę rozważam jej doskonały kształt. Koło robi wrażenie na takiej kobiecie jak ja. Rozumiem toczenie się fortuny, mam świadomość uciekających pór roku następujących niezmiennie po sobie, zataczam też życiowe koło. Z patelnią w ręku.
Pamiętam z dzieciństwa pyszne, złociste placki mamy, podawane na śniadanie, prosto z patelni, musiały być ciepłe, bo do szkoły droga była daleka. Teraz próbuję je sama odtworzyć, ale smak młodości jest nie do powtórzenia. Placki z jabłkami – to był mój błogi świat, drewniany próg i omszała furtka prowadząca do sadku z papierówkami. 
Udało mi się jednak ocalić od zapomnienia babcine soczewiaki. To jadło regionalne, suwalskie. Nie piekę ich w piecu chlebowym, bo takiego nie mam, ale od czego jest patelnia? Soczewiaki  to świat tradycji, pragnę, aby był ocalony i chociaż wiele przy nich docynku wielokrotnie goszczą w moim menu. Soczewica ogólnie powróciła na dobre, często dodaję ją do sałatki, którą nazwałam „Przytulisko”. Odgotowuję kaszę gryczaną, soczewicę, odcedzam, wyrzucam na patelnię i „przytulam” wszelkie warzywa, które aktualnie królują w ogrodzie. To mój dzisiejszy codzienny świat, równie ważny.
Jako matka za największy kulinarny wynalazek na świecie uważam naleśniki. Nie dość że związane są z patelnią, są również okrągłe i w koło dają nieskończone możliwości. Jedno dziecko je z twarogiem, drugie z parówką, trzecie z dżemem, a czwarte z warzywnym nadzieniem. I proszę wszyscy zadowoleni, a ja przy smażeniu placków naleśnikowych mam wiele czasu, aby udać się w swój świat. W trakcie układa mi się jakiś wers, zapamiętuję ulotną myśl, podążam za wspomnieniem, bądź gonię marzenia.
Mieszając warzywa, zapach papryki przypomina mi paeję z Barcelony, a kolory na patelni układają mi się mozaikowo tworząc wzory Gaudiego. Smaki i zapachy przypominają minione wyprawy. Barwy też. Można sporządzać wiele potraw często modyfikując, co daje wiele satysfakcji. Tortilla ziemniaczana jest doskonała, kiedy pada hasło: „Goście jadą”. Ziemniaki, cebula, jajka i patelnia. Smakuje doskonale na gorąco, ale skoro ktoś się spóźnia, będzie miał przystawkę na zimno. Hiszpańskie dania robią wrażenie.
A Paryż? I chociaż wspomnienia są tak świeże, jak zerwane przed chwilą ogórki, to o westchnieniu paryskim jeszcze nie pisałam, ale i tu nie wypada, bo skoro o patelni mowa, to francuski rogalik i malutkie espresso nijak się mają do suwalskiej skowrody. Kiedy nadejdzie jesienny dzień, zorganizuję sobie paryskie śniadanie i zobaczę, co da się wyciągnąć z cienia wieży Eiffla.
A codzienność obecnie zdecydowanie należy do cukinii. Urodzaj na kabaczki zmusza do kreatywności kulinarnej i tu jedna patelnia w kuchni to zdecydowanie za mało! A sierpniowy świat ogranicza się tylko do skowrody.  Leczo węgierskie, leczo meksykańskie, leczo cygańskie…
Dziś jest leczo drwala, bo sąsiad właśnie doniósł świeże „brzeziniaki”.
I mam swój świat - na patelni.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Jak zawędrowałam ze ślimakiem do Toskanii?

Za mną wyprawa włoska "na niby", kulinarna, smakowa,
Podróż to niebywała, ze ślimakiem w tle, slow foodowa,
Aż w Pistoi i Florencji były nie tylko moje kubki smakowe,
W Suwałkach uroczy Moreno wygłaszał toskańską mowę.


17 sierpnia
godz. 16.00
Nóż, fartuch, deska do krojenia i odrobina wolnego czasu - dla siebie. Idąc na spotkanie z "kuchnią włoską" wcale nie kierowałam się tradycyjnym powiedzeniem "Przez żołądek do serca", nie byłam zwolenniczką tej metody, ale nic nie wiadomo, skoro nadszedł czas czerpania radości z gotowania. To niebywały czas. Niebywałe odkrycia, pomysły, doznania - smakowe :) To Niebywałowo. 
Niebywałe zestawienia produktów, niebywałe zastosowanie przypraw, niebywałe przy tym historie z jedzeniem oczywiście związane. A może z ludźmi, ich życiem, zwyczajami?

godz. 16.30
Paprykę, pomidory, ogórki, które mają być dodatkiem do flaczków kroję razem z Tereską gaworząc o jej hodowli boczniaków. Miesiąc temu w Wierzbiszkach było spotkanie slowfoodowiczów, właśnie tam też byłam, widziałam, smakowałam, poznałam Wasilewskich i całą gamę potraw przyrządzanych z grzybów. Teraz Tereska opowiada o dalszych planach uprawy, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że boczniaki jeszcze jej bokiem nie wyszły, a tego się w lipcu obawiała. 
Patrząc na przyrządzaną potrawę przez włoskiego flaczkarza, my zdążyłyśmy ją po cichu zmodyfikować, zastępując flaczki właśnie boczniakami z Wierzbiszek. Ach ta nasza suwlaska zaradność. To niebywałe!

godz. 17.00 
Kiedy flaczkowe danie skropione cytryną zeszło ze stołu na trzy godziny, aby nabrać smakowej mocy, nas pochłonęło kolejne wspólne krojenie, tym razem był to czerstwy toskański chleb. Moreno opowiadał o zupie chlebowej i jej historii. Ala skrzętnie notowała składniki, a ja podjadałam salami z koprem włoskim, bo dziwne zassanie poczułam w żołądku widząc wielość potraw, które miały być spożywane na kolację. Przyznam, że mięsa zalewane winem wprawiały wszystkich w błogostan oczekiwania. Oczywiście czynnego...

godz. 18.00 
Danie budowniczych największej kopuły we Florencji zaskoczyło mnie dodatkami. Wołowina zasypana pieprzem, czosnkiem i zalana winem. Energia i moc. Cztery godziny tuszenia... i gotowe! Ale to jest slow...
Z entuzjazmem z Bogusią rzuciłyśmy się (też w klimacie slow) do wykonania kolejnej potrawy, po uprzednim pokazie oczywiście.
Moreno podał nam odpowiednie składniki: salceson, pomarańcze, cebulę, miętę, sól, pieprz. Zalecił drobne krojenie i odpowienią dekorację półmiska. Udało się! Smakowo prawie! No ale dorównać mistrzowi wcale nie jest tak łatwo.

godz. 19.00 
Mijają kolejne godziny, a my w smakowym transie, pachnie rozmaryn i czosnek, unosi się zwiewny zapach toskańskiego wina, a dania deserowe jeszcze w menu, wiemy tylko, że wedle włoskiego rytuału pojawi się ciastko z migdałami, anyżem, czekoladą... Mamy czas, a czekać naprawdę warto.

godz. 20.00 
W Niebywałowie są niebywałe potrawy... Panuje radość degustacji.

godz. 21.00 
W Niebywałowie są niebywałe smaki... zapachy... kolory...

godz. 22.00
I nie tylko... ach Toskania to niebywała kraina.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Co z moją wiarą?

Lubię przypowieści, anegdoty, legendy...
Opowieści, które mają ziarenko prawdy...
Słowa, które ujmują...
Czasem niosą przekaz, mądrość - życiową, prostą...

W zabytkowym kościele św. Andrzeja w Barczewie koło Olsztyna, w minioną niedzielę, franciszkanin zapytał:
- Jak wierzysz?
I dodał:
- Dawno temu, pewien ziemianin w obawie przed słabymi plonami zamówił u proboszcza Mszę Świętą z prośbą o deszcz. Ksiądz wyznaczył na modlitwę sobotni wieczór, aby wszyscy parafianie mogli uczestniczyć w nabożeństwie. Przyszło wielu, ale tylko ziemianin miał ze sobą parasol.

I wtedy przypomniał mi się wiersz Czesłwa Miłosza.
Niedawno czytałam go w Krasnogrudzie. 

Wiara 
Wiara jest wtedy, kiedy ktoś zobaczy
Listek na wodzie albo kroplę rosy
I wie, że one są - bo są konieczne.
Choćby się oczy zamknęło, marzyło,
Na świecie będzie tylko to, co było,
A liść uniosą dalej wody rzeczne. 

Wiara jest także, jeżeli ktos zrani
Nogę kamieniem i wie, że kamienie
Są po to, żeby nogi nam raniły.
Patrzcie, jak drzewo rzuca długie cienie,
I nasz, i kwiatów cień pada na ziemię:
Co nie ma cienia, istnieć nie ma siły.

P.S. Będąc w Bieszczadach widziałam na stokach połonin nieba cień. 
 
Free Flash TemplatesRiad In FezFree joomla templatesAgence Web MarocMusic Videos OnlineFree Website templateswww.seodesign.usFree Wordpress Themeswww.freethemes4all.comFree Blog TemplatesLast NewsFree CMS TemplatesFree CSS TemplatesSoccer Videos OnlineFree Wordpress ThemesFree CSS Templates Dreamweaver